piątek, 21 października 2016

Śmierć

Nie mam nawet z kim porozmawiać. Jestem zupełnie rozwalona od środka. Chce żeby to wszystko się już skończyło.

czwartek, 21 lipca 2016

Moja historia

Dzisiaj chciałabym się skupić na sobie. Nie to, że moim celem jest ukazanie, jak ja miałam źle w życiu, bardziej chodzi o to, że chce traktować to miejsce jak fortel, gdzie mogę pozbyć się natłoku myśli, uporządkować pewne fakty i emocje i uczyć się szukania ich przyczyn.

Zacznijmy więc od dzieciństwa - szczęśliwe, chociaż teraz już wiem, że pod presją zbyt ambitnego ojca. Miałam kochających rodziców, którzy zrobiliby dla mnie wszystko i dwie młodsze siostry, z którymi nieustannie rywalizowałam. Szczęśliwe, bo mam wiele wspaniałych wspomnień z tamtego okresu. Kochałam układać puzzle i robiliśmy to wszyscy całą rodziną - na porządku dziennym były puzzle powyżej 2500 kawałków. Jeździliśmy na wspólne wakacje na całe dwa miesiące, miałam wszystko. Minusem było to, że mój przeciętny rok szkolny nie wyglądał jak u innych rówieśników - chodziłam normalnie do podstawówki, a oprócz tego dwa całe popołudnia w tygodniu zajmowała mi szkoła muzyczna, dwa razy w tygodniu miałam dodatkowe lekcje angielskiego i raz w tygodniu zajęcia taneczne. Codziennym obowiązkiem było, oprócz nauki i odrabiania lekcji, ćwiczenie gry na pianinie - co najmniej godzina dziennie. Trochę dużo tego jak na ośmioletnie dziecko.

Okres mojego dzieciństwa skończyło drastycznie jedno wydarzenie - mój ojciec zaczął robić coś czego nie powinien, ale nie jestem jeszcze gotowa napisać tu publicznie co. W każdym razie skrzywdził nas - mnie, moje siostry i mamę, tak jak  tylko może skrzywdzić najbliższa osoba. Okres po tym wydarzeniu, choć nie jest to odpowiednie słowo, lepszym określeniem byłby stan czy proces, który nadal trwa, nazywam etapem nastoletnim. Kiedy to się zaczęło miałam 13 lat. Na początku zaczęłam wręcz maniakalnie wierzyć w Boga. Co dzień chodziłam do kościoła, starałam się wyeliminować każdy grzech, a że z jednym miałam szczególny problem, spowiadałam się niemal co tydzień. To wtedy zaczęła się moja depresja. Czasami po zakończeniu mszy siedziałam w kościele i długo płakałam. Praktycznie każdej nocy pogrążałam się w rozpaczy rano wstając z zapuchniętymi oczami. Zaczęłam się ciąć i w końcu w wieku 15 lat odwiedziłam po raz pierwszy psychologa. Nie byłam jednak na to gotowa, nie potrafiłam współpracować, chociaż bardzo chciałam. Po niedługim czasie zaprzestałam terapii. W tym wszystkim mój ojciec był całkowicie nieobecny. Wykreśliłam go z pamięci, nie myślałam nawet o nim i wmówiłam sobie, że mnie to nie obchodzi co się z nim dzieje.

Następnie zaczyna się okres licealny - czas buntu. Poznałam swoją pierwszą miłość, przestałam chodzić do kościoła, aż ostatecznie w ogóle utraciłam wiarę w Boga. Jest to czas, kiedy po raz pierwszy spróbowałam alkoholu i zaczęłam palić papierosy. Moja średnia gwałtownie spadła z 5.1 na 3 z kawałkiem. Jak na ironię depresja wciąż rosła, mimo wsparcia ze strony chłopaka, rosła i pogłębiała się coraz gwałtowniej. Zaczęłam coraz poważniej rozmyślać o samobójstwie. Podjęłam więc kolejną próbę specjalistycznej pomocy, poszłam do psychologa, który natychmiast skierował mnie do psychiatry, gdzie dostałam leki ,,na humor". Może i trochę pomagały, do czasu kiedy nie zaczęłam przygody z zaburzeniami odżywiania. Głodziłam się i chudłam i byłam coraz nieszczęśliwsza. Ćwiczyłam ponad miarę możliwości i miałam coraz mniej siły. Przestałam chodzić do szkoły - ciągle udawałam przeziębienia, zatrucia i inne choroby byleby tylko zostać w domu, aż w końcu przestałam udawać i po prostu mówiłam, że nie idę, bo nie chcę tam iść i tyle.  Z ojcem relacje się poprawiły. Zaczął przyjeżdżać co weekend, starać się, abym mu wybaczyła, zostawał na święta i dłuższe weekedny. Początkowo nie chciałam go widzieć, zwłaszcza, że nie miał zamiaru się leczyć. W końcu jednak przestałam udawać niedostępną i wpuściłam go nieco bliżej pozwalając odrobinę pokazać i sobie i jemu, że go potrzebuje. Wciąż jednak trzymałam dystans, nie chcąc znowu być zranioną.

Tu czas na kolejne przełomowe wydarzenie - moja próba samobójcza. Bezpośrednim powodem była szkoła - mama oznajmiła, że mam do niej chodzić i już. Powiedziała też, że pójdzie do mojej wychowawczyni. Ja miałam ogromne zaległości i nie miałam w ogóle siły ich nadrabiać. Poza tym stałam się aspołeczna, odłączyłam się od wszelkich grup w mojej klasie, nie chciałam przebywać wśród ludzi. Jakiś czas wcześniej rozstałam się również z chłopakiem.  Nie pamiętam co było bezpośrednim impulsem - bo nic nie pamiętam z tamtego popołudnia. Pamiętam tylko, że była godzina 17:00, kiedy połknęłam 40 tabletek mojego leku na depresję (na ironię). Następnego dnia obudziłam się rano, ale niedługo później wylądowałam na pogotowiu. Musiałam być reanimowana, później spędziłam sporo czasu w szpitalach - trochę na toksykologii, potem w psychiatryku. Wyszłam na własne żądanie i zaczęłam się z mamą starać o nauczanie indywidualne, ponieważ była to klasa maturalna, a ja czułam, że powinnam podejść do matury. Nauczanie dostałam pod warunkiem, że w planie lekcji obowiązkowo znajdą się dwie godziny w tygodniu z pedagog szkolnym. Ta wspaniała kobieta oraz druga - do której chodziłam na terapię, a później jeszcze jeden pan z innej terapii nauczyli mnie szukać głębszych przyczyn emocji i radzić sobie z nimi. Maturę zdałam.

Potem poznałam mojego aktualnego chłopaka. Zaczęłam studia, jednocześnie pracując. Zaoszczędziłam trochę kasy. Planujemy wspólnie przyszłość. Wyszłam na prostą, zrozumiałam swoje emocje i nauczyłam się je kontrolować. Stąpam twardo o własnych siłach. Bo może zasługuję w końcu na szczęście?

Nie ma tak dobrze, zaczęły się poważne problemy w domu. Po pierwsze moja siostra, ale o tym już wiecie. Po drugie mój ojciec. Od kilku miesięcy nie mam z nim żadnego kontaktu. Przestało mu zależeć. Zagłębił się w swojej chorobie i chyba nie chce wracać. Mówią, że niedługo umrze. Jemu też nie potrafię wybaczyć. Ale to, co zrobił i co robi wciąż jest tematem na innego posta.

Czasami wydaje mi się, że to wszystko za dużo jak na jedną osobę. Czuję, jakby nad głową wisiał mi ogromny głaz, który w każdej chwili może runąć. Pojawia się znowu bardzo wiele emocji, z którymi ciężko sobie poradzić. Ale nie chce dać się znowu wciągnąć w otchłań depresji i tym razem, tych emocji nie będę tłumić. Dlatego to wszystko piszę. Pozwalam sobie uzewnętrznić te wszystkie kłębiące się we mnie uczucia, aby nie zniszczyły mnie ponownie od środka

Tessy

czwartek, 14 lipca 2016

Z Aną na dobre i na złe

Dzisiaj bym chciała zmienić nieco temat, ale kontynuacja poprzedniego posta na pewno jeszcze będzie. Dzisiaj poruszę temat kontroli w życiu motylka, kontroli we wpadaniu w anoreksję.

Każdej z nas wydawało się lub wciąż wydaję, że kontrolujemy sytuację i przestaniemy, kiedy nadejdzie czas - kiedy będziemy już wystarczająco chude. Ale okazuje się, że to zwykła fata morgana - być może część z Was już się o tym przekonała, tak jak ja. Początki są na ogół podobne. ,,Chcę być chuda, chcę być motylkiem, ale nie jestem głupia, nie dam się wciągnąć w anoreksję.". Oczywiście są też dziewczyny, które twierdzą, że chcą mieć anoreksję, ale dzisiaj nie o tym. Chcemy więc mieć kontrolę nad jedzeniem, chcemy schudnąć i pragniemy nie potrzebować jedzenia do życia. O ile na początku jest to fajna odmiana, poczucie inności, odrębności od normalnego życia normalnych ludzi, ale jest to trudne i wymaga wielu wyrzeczeń, o tyle z czasem zaczyna być to coraz bardziej zwyczajne. Organizm przyzwyczaja się do uczucia głodu i woli je od sytości. Same psychicznie nakręcamy się, że ten głód i lekkość jest lepsza. Że jesteśmy puste, czyste i nieskalane brudem - jak przyzwyczaiłyśmy się myśleć o tym, co większość ludzkiej populacji uważa za paliwo i jedną z większych przyjemności. Przychodzi moment, w którym sam proces jedzenia jest nawet miły, czasem wręcz przynosi ekstazę, ale wystarczy, że przełkniemy ostatni kęs i czujemy się pełne i nieszczęśliwe. Ja po zjedzeniu sycącego posiłku miałam uczucie swędzenia brzucha, czułam każdą najmniejszą fałdkę na ciele i nie potrafiłam przestać myśleć o tym, jakie to nieprzyjemne być najedzonym. Wolałam być głodna. A kiedy już zjadłam, ćwiczyłam i ćwiczyłam do utraty sił, tyle ile tylko dawałam radę, a i tak czułam że powinnam więcej. Nagle okazało się, że nie mam żadnej kontroli. Tak jak kiedyś kochałam jeść i mieć ,,pełny brzuszek", tak nagle stwierdziłam, że teraz kocham nie jeść i mieć pusty brzuszek. Sytuacja się odwróciła a ja wciąż nie miałam żadnej kontroli nad jedzeniem - o zgrozo miałam jej jeszcze mniej niż przed rozpoczęciem przygody z aną. Potrafiłam kontrolować siebie na tyle, żeby nie jeść absolutnie nic przez 3 dni, a tygodniami bilanse mieć poniżej 800kcal, a nie potrafiłam pogodzić się z tym, że każdy musi jeść, by żyć.

Mi z pomocą przyszłą moja mama. Zauważyła, że coś jest nie tak, a kiedy przyłapała mnie na wyrzucaniu jedzenia, wzięła mnie w ryzy. Musiałam jeść, pilnowała mnie jak mogła. Zabawa zaczęła się na nowo, tyle że w drugą stronę. Zamiast trzymać się diety poniżej 1000kcal, ja usiłowałam trzymać się diety powyżej. Nie od razu sama chciałam przejść na tą dietę, na początku marzyłam by schudnąć jeszcze więcej i więcej. Ale w pewien sposób dotarło do mnie, że może rzeczywiście jestem już wystarczająco chuda, może nie ma sensu dalej. Z perspektywy czasu, wiem już, że być może jeszcze miesiąc dłużej z głodówkami, a nie byłabym w stanie sama dojść do takich wniosków. Już i tak nie potrafiłam obiektywnie na siebie patrzeć, ale wykrzesałam z siebie tę odrobinę jasnego myślenia. I tak jak kiedyś wyzwaniem było dla mnie niejedzenie, tak teraz stało się jedzenie jak normalni ludzie. Ale udało się. Aktualnie moja waga waha się pomiędzy 52-53kg (168cm) czyli na dolnej granicy i jestem z tym szczęśliwa. Ale wciąż mam momenty w życiu, kiedy wolę nie jeść niż jeść. Nigdy na dobre nie pozbyłam się jej głosu w głowie - jej, czyli Waszej przyjaciółki, Any.

To tyle jeśli chodzi o poczucie kontroli przy wpadaniu w anoreksję. Czas spać, dobranoc wszystkim
Tessy

wtorek, 12 lipca 2016

Próba sięgania przyczyn

Kiedy jeszcze byłam na etapie rozmów z siostrą (bo teraz już nie rozmawiamy), podczas kłótni i awantur z jej ust często padały słowa, że to ja doprowadziłam ją do takiego stanu. Czy to rzeczywiście może być moja wina?

Kiedy byłyśmy dziećmi była między nami ogromna rywalizacja - o to która z nas trzech (bo mam jeszcze jedną, najmłodszą siostrę) jest najlepsza, która zdobędzie uznanie rodziców itd. Rywalizacja ta doprowadziła do tego, że jako małe dziewczynki żywiłyśmy do siebie wręcz nienawiść. Wcale nie przesadzam, pamiętam te czasy. W konsekwencji dochodziło to sytuacji, które, patrząc z perspektywy czasu, można by było zaliczyć jako przemoc psychiczna - ja znęcałam się nad M. - średnią siostrą, podczas gdy ona znęcała się nad O.- najmłodszą siostrą. Była to czysta rywalizacja, żeby pokazać, że ja jestem lepsza niż Ty, mądrzejsza niż Ty, lepiej niż Ty to umiem, innymi słowy, że ja jestem więcej warta od Ciebie. Nie wiem z czego to wynikało ale gdy tylko weszłam w wiek gimnazjalny i zaczęłam bardziej świadomie myśleć i zastanawiać się nad skutkami i przyczynami swojego postępowania postanowiłam zakończyć ten konflikt. I udało mi się. Musiałam trochę popracować na M., żeby przestała gnębić O., ale ostatecznie udało się, w końcu stałyśmy się prawdziwymi siostrami - takimi, które mówią sobie o swoich problemach i wzajemnie bronią się np. przed rodzicami. Cóż, chyba jednak nie do końca, chociaż tak mi się wtedy wydawało. M. zaczęła się odizolowywać, ciągle przesiadując w swoim pokoju przy laptopie, podczas gdy my z O. przybliżałyśmy się do siebie coraz bardziej. Dzisiaj dałabym się za nią pokroić i nie odpuściłabym gdyby ktoś jej zrobił krzywdę, wspieram ją i ona robi to samo. Z M. staram się nie mieć kontaktu - wymieniamy najwyżej parę zdań w celach komunikacyjno-informacyjnych, gdyż wciąż jeszcze mieszkamy razem.

Więc tak, M. zarzuca mi że to przeze mnie zachorowała. Ja jednak zastanawiam się, czy ona, jako siedemnastoletnie, a w zasadzie prawie osiemnastoletnia dziewczyna, nie ma już własnego mózgu? To co działo się między nami, działo się dawno temu - gdy ani ona ani ja nie byłyśmy świadome swojego zachowania. Jak można winić kogoś za to, co robił gdy miał 7 czy nawet 10 lat. Może lepiej zastanowić się skąd się wzięło takie zachowanie u dzieci. Co sprawiło, że niewinne słodkie dzieci, w dodatku rodzeństwo żywiło do siebie tak ogromną niechęć? I właśnie nad tym się zastanawiam. Chcę znaleźć jakieś usprawiedliwienie, bo rzeczywiście czuję się winna.

Moje poczucie winy wzmaga fakt, że sama byłam chora. Gdy zaczęłam chudnąć wszyscy to zauważyli. Mówili mi jak ładnie wyglądam, jak zeszczuplałam, później zaczęli się martwić że jestem już za chuda - byłam w centrum uwagi. Podczas gdy ja, mając 168cm wzrostu ważyłam 47kg, M. będą ode mnie niższa o głowę ważyła 56kg. Zawsze to ja byłam grubsza, a nagle role się odwróciły. M. musiała potraktować to jak wyzwanie. Właśnie mniej więcej na ten okres przypada moment, kiedy po raz pierwszy zwymiotowała.

Później, a w zasadzie w tym samym czasie, był etap mojej depresji. Tu nie winię siebie. Depresję pogłębiłam głodzeniem się, ale wiem, że spora część winy leży gdzie indziej. Poradziłam sobie jakoś, ale musiałam mieć w tym celu próbę samobójczą, którą odchorowała cała moja rodzina - M. również.

Czy naprawdę cała ta tragedia jest przez mnie? Przez moje głupie zachowanie jako dziecko, a następnie przez to, że byłam chora oraz przez to, że sama schudłam zbyt gwałtownie?

Staram się tak o tym nie myśleć. Przez okres moich depresji przeszłam przez wiele różnych terapii, więc chyba mogę powiedzieć, że zdobyłam umiejętność psychoanalizy. Tak więc starając się być obiektywna muszę stwierdzić, że na pewno miałam swój wkład w jej chorobę. Jednak jej prawdziwy powód leży gdzieś głębiej, zasłonięty tymi pomniejszymi. Jest to takie ,,pierwsze z brzegu", żeby nie szukać głębiej. Analizując dalej dochodzimy do postaci mojego ojca. On zrobił nam wszystkim trzem ogromną krzywdę i mam podejrzenia, że to tutaj w pewien sposób leży źródło naszych problemów.

Na dzisiaj już kończę, dalszy ciąg pojawi się w następnym poście. Teraz czas spać. Trzymajcie się
Tessy

środa, 6 lipca 2016

Może jestem materiałem na artystę?

Czuję, że budzi się we mnie demon, którego miałam nadzieję już na zawsze pożegnać i boję się tego. W ciągu dnia drzemie, gdy jestem zajęta obowiązkami codzienności. Wieczorem jednak budzi się i ziewa przeciągle na powitanie. Mój demon.

Myślałam, że mam ten etap już za sobą, że z biegiem czasu stałam się silniejsza i mniej podatna na zranienia. A tymczasem wciąż nie potrafię zmierzyć się oko w oko z poważnymi problemami.
Ostatnio znowu zaczęłam przeglądać blogi motylków. Mniej więcej dwa tygodnie temu i już jestem na bieżąco - wszystko dlatego że szukałam tam mojej siostry. A efekty są takie, że siostry nie znalazłam, za to wciągnęłam się i uzależniłam na nowo od myślenia o pro anie. Teraz już patrzę na to dojrzalej, jednak nie potrafię obronić się przed tym, że mnie to niszczy. I to na dwa sposoby.

Po pierwsze dlatego że sama wciągam się w pragnienie chudnięcia i w pętle myślenia o jedzeniu. Ale jest to mniejszy problem, z którym powinna sobie poradzić - jak mówiłam jestem już dojrzalsza. Dużo poważniejszym problemem jest właśnie moja siostra. Schudła bardzo drastycznie. Wcześniej męczyliśmy się z jej bulimią. Od lutego przeszła jednak prosto w objęcia any. W tym momencie waży 38 kilo przy wzroście 163/4. Jak na ironię losu. To ja siedziałam w świecie motylków po uszy, chudłam z Wami i nie jadłam.To ja pokochałam ten świat i z żalem musiałam go opuścić, kiedy moja waga osiągnęła mój wymarzony cel. A teraz ona jest chora. Więc właśnie tak tu trafiłam na nowo - szukając jej pośród Was. I w ten sposób nadwyrężyłam moją kruchą psychikę. Dodać do tego ciągłe awantury o jedzenie, patrzeć na jej kłamstwa mówione z zimną krwią prosto w oczy martwiących się o nią bliskich, obserwować mamę, ciągle płaczącą, załamaną i bezsilną.

 Tak, moja depresja zaczyna się budzić. Mój demon powraca. Chcę wypędzić go, zanim zadomowi się na dobre.